Arkadiusz Jadczyk Arkadiusz Jadczyk
2814
BLOG

Myląc własną żonę z kapeluszem

Arkadiusz Jadczyk Arkadiusz Jadczyk Nauka Obserwuj temat Obserwuj notkę 108

 

Czy można pomylić własną żonę z kapeluszem? Owszem, można. Będę argumentował za tym, że czasem nawet trzeba.
 
Bywamy roztargnieni. Są dość przekonujące argumenty za tym, że roztargnienie to cecha negatywna, że należy starać się je wyeliminować. Ale czy zawsze?
 
U mnie osobiście roztargnienie przejawia się dość rzadko. Zdarza się owszem, że kładę jakąś rzecz w jakimś miejscu, po paru dniach nie mam pojęcia co się z nią stało. Przysłowiowe okulary co znalazłysie na własnym nosie. Ale coś takiego zdarza mi się dość rzadko. Nie tyle to u mnie roztargnienie co zwykła bałaganiarstwo. Ktoś mógłby powiedzieć: brak samodyscypliny. Protestował nie będę.
 
Przeciwieństwem braku samodyscypliny jest …. samodyscyplina. Zaleca się ją i ja ją zalecam. Ale …. Do jakiego stopnia? Gdzie są rozsądne granice? Czy nadmiar samodyscypliny nie może być szkodliwym?
 
Gurdżijew propagował „nieidentyfikowanie się”. Identyfikujemy się na przykład z czymś co akurat robimy – do tego stopnia, że zapominamy o wszystkim innym: o celu, o priorytetach, o otoczeniu i o jedzeniu. Należy z tym walczyć przez samoobserwację. Ale czy na pewno? Czy zawsze? Czy w ten sposób nie wylewamy czasem dziecka wraz z kąpielą?
 
Powinniśmy się starać działać zgodnie z logiką. Racjonalnie. Ale czy zawsze?
 
W poprzedniej notce wspomniałem przypadek Tomka. Przypadek dość niezwykły. Młody człowiek, po wypadku, ma „szalone pomysły”, być może także przesądy i urojenia. Czy jednak na pewno mamy do czynienia z pozbawionymi wszelkiej wartości urojeniami?
 
 
 
Mężczyzna, który pomylił swoją żonę z kapeluszem
 
Autor: Oliver Sacks
 
Książka Olivera Sacksa, angielskiego neurologa i psychiatry, z pozoru tylko podejmuje wąsko rozumianą tematykę medyczną związaną z neuropsychologią czy też z neurologią. Neuropsychologia, tak jak kiedyś psychoanaliza, jest pasjonującą dyscypliną naukową nie tylko dlatego, że poszerza naszą wiedzę o psychice człowieka, ale również dlatego a może przede wszystkim że studiowanie tych zagadnień nieodmiennie prowadzi czytelnika do postawienia sobie zasadniczych pytań egzystencjalnych. Tematem tej dziwnej, ale wspaniałej książki jest analiza tego, co się dzieje, kiedy następują jakieś zmiany w mózgu, o których większość z nas nawet nie ma pojęcia... Doktor Sacks pokazuje, jakie lęki drzemią ukryte w naszych umysłach i jak niewiele potrzeba, by się ujawniły.
 
Szczególnie dla mnie tu interesujący jest przypadek opisywany przez Sacksa w rozdziale 23 Bliźniacy.
 
Było sobie dwóch bliźniaków, John i Michael. Pisze Sachs:
 
John i Michael byli już sławni, kiedy poznałem ich w 1966 roku w szpitalu stanowym. Występowali w radiu i telewizji, pisano o nich artykuły w pismach naukowych i popularnych.
Mam wrażenie, że trafili nawet do science fiction, trochę „zbeletryzowani", ale zasadniczo tacy, jak ich sportretowano w prasowych relacjach.
Bliźniacy mieli wtedy po dwadzieścia sześć lat, a przebywali w rozmaitych zakładach służby zdrowia od czasu, kiedy skończyli lat siedem. Rozpoznawano u nich autyzm, psychozę lub ciężkie opóźnienie w rozwoju. Większość opisów kończono wnioskiem stwierdzającym, że — jak to bywa z „uczonymi idiotami" — „nie są niczym specjalnym", poza tym że mają nadzwyczajną „dokumentującą" pamięć, rejestrującą najdrobniejsze szczegóły postrzegane wzrokiem, i używają nieświadomego algorytmu, pozwalającego im natychmiast stwierdzić, w jakim dniu tygodnia przypadała czy przypadnie określona data z odległej przeszłości czy przyszłości.
Bliźniaki mówią: — Podaj nam jakąś datę, z czterdziestu tysięcy lat wstecz lub czterdziestu tysięcy lat w przyszłość. — Podajesz im datę, a oni prawie natychmiast mówią ci, jaki to był albo będzie dzień tygodnia. — Inna data!
— wykrzykują i całe przedstawienie się powtarza. Podadzą ci też datę każdej Wielkanocy z tego samego okresu osiemdziesiąt tysięcy lat.
Nie potrafią bez błędu przeprowadzić najprostszego dodawania lub odejmowania i nawet nie potrafią zrozumieć, co znaczy mnożenie lub dzielenie. Co to za „kalkulatory", które nie potrafią kalkulować i którym brakuje nawet najbardziej podstawowych zdolności arytmetycznych?
 
Sachs się nimi zajął. Zaczął ich obserwować, w co się bawią?
 
Pudełko zapałek spadło ze stołu, a jego zawartość rozsypała się na podłodze. 
— Sto jedenaście! — krzyknęli jednocześnie, a potem John powiedział półgłosem: — Trzydzieści siedem. — Michael powtórzył tę liczbę, John powiedział ją jeszcze raz i umilkł. 
Policzyłem zapałki — zabrało mi to trochę czasu — i było ich 111. 
— W jaki sposób policzyliście je tak szybko? — spytałem. 
— Nie liczyliśmy ich — odparli. — Z o b a c z y l i śmy sto jedenaście. 
Podobne rzeczy opowiadano o Zachariaszu Dase, geniuszu liczb, który natychmiast wykrzykiwał „183" albo „79", jeśli rozsypywano przed nim garść grochu. Sygnalizował. najlepiej jak mógł — on też był ograniczony umysłowo — że nie liczy ziarnek grochu, ale po prostu w okamgnieniu „widzi" ich liczbę jako całość. 
— Dlaczego wymieniliście liczbę „37" i powtórzyliście ją jeszcze dwa razy? — spytałem bliźniaków. 
— Trzydzieści siedem, trzydzieści siedem, trzydzieści siedem, sto jedenaście — zawołali jednym głosem. 
A to, jeśli to możliwe, zdumiało mnie jeszcze bardziej. To, że w okamgnieniu potrafili z o b a c z y ć liczbę 111 było czymś nadzwyczajnym, ale chyba nie bardziej niż „gis" Oakleya —można powiedzieć, że mieli „słuch absolutny" do liczb. Ale następnie rozłożyli liczbę 111 na czynniki, nie mając na to żadnej metody, nawet „nie wiedząc" (w zwykły sposób), co znaczą czynniki. Czyż nie zaobserwowałem właśnie, że nie potrafią dokonać najprostszych obliczeń i że nie rozumieją (albo wydaje się, że nie rozumieją), co to jest mnożenie czy dzielenie? A jednak teraz spontanicznie podzielili liczbę złożoną na trzy jednakowe części. 
— Jak żeście to obliczyli? — spytałem gorączkowo. 
Wytłumaczyli mi, najlepiej jak umieli, w ubogich, kulejących słowach (ale być może nie ma słów, które dobrze opisywałyby te sprawy), że tego nie obliczyli, ale po prostu „zobaczyli" w mgnieniu oka.
 
Czasem bowiem rzeczy po prostu „widzimy”. „Wiemy i już” - bez żadnej logicznej binarnej analizy. Jak to się dzieje? Oto ciąg dalszy:
 
Rozmyślałem o tym wszystkim, ale myślało mi się z wielkim trudem. A potem o tym zapomniałem. Nie pamiętałem do chwili, w której natknąłem się przypadkiem na drugą magiczną scenę. 
Tym razem siedzieli w kącie, z tajemniczymi uśmiechami na ustach, uśmiechami, jakich nigdy przedtem nie widziałem. Przeżywali jakąś dziwną radość i spokój. Podkradłem się cichutko, by im nie przeszkodzić. Byli zatopieni w szczególnej, liczbowej rozmowie. John mówił jakąś liczbę — 
liczbę sześciocyfrową. Michael uśmiechał się, kiwał głową i zdawał się smakować wymienioną liczbę. Potem on, na zmianę, wymieniał inną sześciocyfrową liczbę i teraz John ją podchwytywał i cieszył się nią w pełni. W pierwszej chwili wyglądali jak dwaj koneserzy próbujący win, dzielący się rzadkimi smakami, wymieniający wyrazy uznania. Nie zauważyli mnie. Siedziałem cicho, zafascynowany, oszołomiony. 
C o oni robili? Co, u licha, tu się działo? Nic z tego nie rozumiałem. Może była to jakaś gra, ale obdarzona taką głębią i powagą, takim pogodnym, medytacyjnym i niemal świętym skupieniem, jakich przedtem nie widziałem w żadnej zwykłej grze i jakich z pewnością nie widziałem u zazwyczaj pełnych niepokoju i zdekoncentrowanych Bliźniaków. Zadowoliłem się zanotowaniem wymienionych liczb, które w tak widoczny sposób sprawiały im niezwykłą radość, które „kontemplowali", smakowali i dzielili w duchowej wspólnocie. 
Czy te liczby mają jakieś znaczenie, zastanawiałem się w drodze do domu, czy mają jakiś „prawdziwy" czy uniwersalny sens, czy — jeśli w ogóle — mają jedynie znaczenie dla Bliźniaków jak sekretne i niemądre „języki", które bracia i siostry czasem dla siebie tworzą? 
 
Okazało się, że były to liczby pierwsze - stwierdził to Sacks w domu, gdzie miał akurat tablice liczb pierwszych. Następnego przychodzi Sacks ze swoimi tablicami.
 
Wróciłem na oddział następnego dnia, niosąc ze sobą mój drogocenny zbiór liczb pierwszych. Znów znalazłem ich odosobnionych w liczbowym uniesieniu, ale tym razem nic nie mówiąc spokojnie usiadłem obok. Początkowo byli zaskoczeni, ale widząc, że się nie odzywam, wrócili do swojej „gry" sześciocyfrowych liczb pierwszych. Po kilku minutach zdecydowałem się do nich dołączyć i ośmieliłem się powiedzieć liczbę, ośmiocyfrową liczbę pierwszą. Obaj zwrócili się w moim kierunku, potem nagle zastygli z ogromną koncentracją i zdumieniem na twarzach. Była to bardzo długa przerwa —nigdy przedtem nie widziałem, by siedzieli tak długo nic nie mówiąc, musiało to być pół minuty albo i więcej — i naraz uśmiechnęli się radośnie. 
Ujrzeli nagle, po chwili jakiegoś niesłychanego wewnętrznego procesu sprawdzania, moją ośmiocyfrową liczbę jako liczbę pierwszą — i sprawiło im to najwyraźniej ogromną radość, w dodatku radość podwójną. Po pierwsze, wprowadziłem do gry nowość, liczbę pierwszą rzędu, z jakim nigdy przedtem się nie Zetknęli. A po drugie, było oczywiste, że zrozumiałem, co robią, podobało mi się to. budziło mój podziw i chciałem się w to włączyć. 
Przesunęli się trochę, by zrobić miejsce dla mnie, nowego gracza w liczby, trzeciego w ich świecie. Wtedy John, który zawsze wodził prym, zamyślił się na bardzo długo — musiało minąć co najmniej pięć minut, ale nie ośmieliłem się poruszyć i wręcz starałem się nie oddychać — a potem wypowiedział 
liczbę dziewięciocyfrową. Po podobnym czasie jego brat Michael wymienił kolejną. I potem ja, zerkając ukradkiem do mojego zeszytu, wniosłem swój raczej nieuczciwy wkład — dziesięciocyfrową liczbę pierwszą. 
Teraz pełna zdziwienia cisza zapadła na jeszcze dłużej i wreszcie John, po cudownej wewnętrznej kontemplacji, wyrzucił z siebie dwunastocyfrową liczbę. Nie mogłem sprawdzić, czy jest to liczba pierwsza, i odpowiedzieć inną, ponieważ mój zbiór kończył się na liczbach dziesięciocyfrowych i był, z tego co wiedziałem, czymś wyjątkowym. 
 
I już tylko Epilog, bowiem skracam:
 
Ingerencja w tę niezależność, zniszczenie tej pogody mogłoby być czymś tragicznym. 
Ten spokój rzeczywiście został zakłócony i zniszczony dziesięć lat później, kiedy zadecydowano, że Bliźniaków należy rozdzielić. „Dla ich własnego dobra", by zapobiec ich „niezdrowej komunikacji", i po to, by mogli „wyjść na zewnątrz i zmierzyć się ze światem [...\ w odpowiedni, społecznie aprobowany sposób" (jak ujęto to w medycznym i socjologicznym żargonie). Tak więc rozdzielono ich w 1977 roku. Rezultaty można uważać za satysfakcjonujące albo okropne. Obu braci przeniesiono do schronisk. Pod ścisłą kontrolą, za niewielkie kieszonkowe, wykonują podrzędne prace. Potrafią jeździć autobusami, jeśli dokładnie się ich poinstruuje i da im żetony. Są w stanie umyć się i ubrać dość schludnie, choć nadal na pierwszy rzut oka wiadomo, że są upośledzeni umysłowo i psychotyczni. 
To są pozytywne skutki. Negatywne polegają na tym (w ich historiach choroby nie ma o tym wzmianki, ponieważ nigdy tego nie zauważono), że pozbawieni swojego liczbowego „obcowania" oraz czasu i możliwości, by „kontemplować" cokolwiek — zawsze ich poganiano i popychano od jednego zajęcia do drugiego — prawdopodobnie stracili swój niezwykły liczbowy talent, a razem z nim radość i sens życia. Ale to, bez wątpienia, uważane jest za niewielką cenę za ich rzekomą niezależność i „społeczną aprobatę", jaka ich spotyka.
 
Jaki z tej historii morał wynika? Każdy wyciągnąć może coś dla siebie. Ja wyciągam morał taki, że nie ważne skąd i w jaki sposób bierze się inspiracja. Ważny jest rezultat. W przypadku Bliźniaków rezultatem były liczby pierwsze. Rezultat był dość niezwykły i łatwo sprawdzalny. Nie mamy pojęcia jak oni to robili. Czy ktoś z nas, „normalnych”, znający na wskroś arytmetykę i algorytmy, potrafi zrobić to co robili bliźniacy? Współczesne algorytmy na szybkim komputerze sprawdzają czy dwunastocyfrowa liczba jest liczbą pierwszą w mgnieniu oka. Bliźniakom zajmowało to kilka minut przewracania oczami. Czy ich mózgi się przy tym grzały? Czy przetwarzanie było cyfrowe czy analogowe? Czy w ogóle jakieś przetwarzanie tam miało miejsce? Bo może oni nie przetwarzali w ogóle a jedynie komunikowali się z jakimś nieznanym nam światem, gdzie odpowiedzi na takie pytania są zawsze gotowe.
 
Podobnie z Tomkiem z poprzedniej notki. On coś tam „widzi”. Czy z faktu, że uzasadnienie wydaje nam się mocno podejrzane, logicznie be uzasadnienia, czy z tego wynika logicznie, że to co on „widzi” jest bez żadnej wartości? Nie wydaje mi się. Nie ma takiego logicznego wynikania. Każdy to ocenia po swojemu według subiektywnych kryteriów prawdopodobieństwa. Dla mnie osobiście znaczenie mogłoby mieć tylko zapoznanie się z tym co on widzi. Wtedy mógłbym rzecz rozważać. Ale on to skrywa. Bliźniacy liczb pierwszych nie skrywali i cieszyli się, gdy ktoś przyłączał się do ich zabawy.
 
Czy leczyc? Jak leczyć? Sacks o leczeniu zaaplikowanemu bliźniakom:
 

Przypomina to leczenie zaaplikowane Nadii — auty-stycznemu dziecku z fenomenalnym talentem do rysowania (patrz rozdz. 24). Nadię też poddano terapeutycznemu reżimowi, który miał pomóc znaleźć „sposoby zmaksyma-lizowania innych zdolności". Ostateczny efekt był taki, że Nadia zaczęła mówić, ale przestała rysować. Nigel Dennis tak to komentuje: „I tak oto mamy geniusza, którego pozbawiono geniuszu, nie zostawiając nic poza kalectwem. Co mamy myśleć o takim osobliwym leczeniu?" 

 
  Holmes
Z mojego stołu roboczego .... bałaganiarstwo

Naukowiec, zainteresowany obrzeżami nauki. Katalog SEO Katalog Stron map counter Życie jest religią. Nasze życiowe doświadczenia odzwierciedlają nasze oddziaływania z Bogiem. Ludzie śpiący są ludźmi małej wiary gdy idzie o ich oddziaływania ze wszystkim co stworzone. Niektórzy ludzie sądzą, że świat istnieje dla nich, po to, by go pokonać, zignorować lub zgasić. Dla tych ludzi świat zgaśnie. Staną się dokładnie tym co dali życiu. Staną się jedynie snem w "przeszłości". Ci co baczą uważnie na obiektywną rzeczywistość wokół siebie, staną się rzeczywistością "Przyszłości" Lista wszystkich wpisów  

Nowości od blogera

Komentarze

Inne tematy w dziale Technologie